Kartka z kalendarza – wrześniowe wspomnienia z historii mostu w Kamieniu

Miesiąc wrzesień, to czas, w którym wspominamy kolejną rocznicę wybuchu II wojny światowej. Most w Kamieniu ma również swoją kartę w kalendarzu z kampanii wrześniowej 1939 roku.

 

Lato 1939 roku było piękne. Na uroczyste otwarcie nowo wybudowanego mostu przybyło wielu znakomitych gości i mieszkańców miejscowości położonych na lewym i prawym brzegu Wisły. Uroczystego otwarcia dokonał 10 lipca 1939 r. minister komunikacji Juliusz Urlych. Radość z użytkowania mostu była wielka, ale niestety, krótka. Most pachniał jeszcze nowością, kiedy …wybuchła wojna.
Atmosferę tamtych wojennych dni najsugestywniej odda spisana relacja naocznego świadka Mariana Przybylskiego, żołnierza – dowódcy plutonu ciężkich karabinów maszynowych. Obszerne fragmenty tej relacji przedstawiam niżej
…przyszedł dzień 1 września 1939 r., piękny, słoneczny poranek. Nagle wiadomość: Niemcy bez wypowiedzenia wojny napadli na Polskę. Zmasowanymi siłami lotniczymi i czołgami wdarli się na nasze tereny. Było to wielkie zaskoczenie. Okazało się, że nasze siły w stosunku do ich były wielokrotnie słabsze, ale mimo to stanęliśmy do walki. Lotnictwo niemieckie, wdzierając się w głąb kraju, atakowało nasze miasta. Panował jednak optymizm. Pamiętam, że 2 września wraz z moją żoną Halinką pojechaliśmy furmanką na Babę, bo tam powinno przyjść zawiadomienie mobilizacyjne do stawiennictwa w jednostce wojskowej. Tego samego dnia kolejką wąskotorową z Opola Lubelskiego przez Nałęczów dotarłem do Dęblina. Znalazłem się na terenie koszar w Dęblinie (lub dęblińskich koszar). Było tam wielu cywilów, czekających na przydział i umundurowanie. Ponieważ ja ukończyłem podchorążówkę piechoty ze specjalnością ciężkich karabinów maszynowych, zostałem dowódcą plutonu ckm. Miałem do dyspozycji żołnierzy zupełnie mi nieznanych, ale po krótkim czasie znajomość została zawarta i każdy wiedział, co do niego należy, jaki ma przydział i obowiązki.


15 pp w Dęblinie ( M. Przybylski w I rzędzie w środku)

Trzeba powiedzieć, że z uzbrojeniem i wyposażeniem żołnierza było słabo, nie wszyscy mieli saperki, koce, hełmy (ja go też nie miałem). Ten niekompletny ubiór, chociaż wygodny, bo było lżej maszerować w tym wielkim upale, w warunkach bojowych stawał się przyczyną tragedii. Już pierwszego dnia pobytu w koszarach ogłoszono alarm – samoloty niemieckie zrzuciły kilka bomb na koszary, nie wszystkie celne. W drugim dniu pobytu mój pluton skierowany został do obrony mostu na Wieprzu (obok twierdzy Dęblin). Pamiętam, z jaką radością oglądaliśmy spadający samolot niemiecki trafiony przez nasze działko przeciwlotnicze. Leciał w dół jak płonąca raca i spadł w pobliżu lotniska. To podbudowało nas, bo wokół słyszało się o wielkiej przewadze nieprzyjaciela i naszym słabym przygotowaniu do walki. 4 września nasz batalion wyruszył z Dęblina drogą przez Puławy, Kazimierz, Karczmiska, Opole – do Wisły. Marsz był utrudniony, bo nękały nas samoloty nieprzyjacielskie. W okolicy Karczmisk schwytaliśmy jakiegoś osobnika na rowerze. Stwierdzono, że to był szpieg. Przekazaliśmy go do dalszego badania. W miejscowości Kamień przeszliśmy przez Wisłę drewnianym mostem, zbudowanym tuż przed wojną. Solec był mi dobrze znany, bo tu przed wybuchem wojny uczęszczałem do Seminarium Nauczycielskiego. Miasteczko Solec położone na wzgórzu było dobrym punktem obserwacyjnym, lecz zostaliśmy z niego wyparci. Musieliśmy, więc zająć stanowiska na nizinie nad samą Wisłą, po obu stronach mostu.


Na stanowisku ckm Browning ( M. Przybylski pierwszy z lewej)

Stanowiska moich ciężkich karabinów maszynowych mieściły się w zaroślach pod niewielkimi wierzbami. Tu dał się nam we znaki brak odpowiedniej ilości saperek do okopywania stanowisk dla ckm-ów. Pamiętam, jak z okna soleckiego klasztoru nieprzyjaciel raził nas ogniem karabinu maszynowego i jak nasze ckm-y „wymacały” go, a strzelec został natychmiast wyeliminowany. Mimo naszego niekorzystnego stanowiska trzymaliśmy się tam przez kilka dni, ale ciągle byliśmy nękani przez lotnictwo i artylerię. Pewnego dnia zaatakował nasze pozycje obronne czołg niemiecki, który usiłował wjechać na most, ale nasze działka przeciwpancerne celnym ogniem zniszczyły go, a załoga została wzięta do niewoli. Jednej nocy nasi żołnierze urządzili wypad na wzgórze do miasteczka Solec, owocem tego było rozpoznanie stanowisk ogniowych nieprzyjaciela – mogły, więc nasze granatniki bardziej skutecznie je niszczyć. Dni były bardzo upalne, a noce ciepłe, spało się – w chwilach spokoju – na gołej ziemi. Byliśmy bardzo głodni, bo kuchnia nie zawsze do nas docierała, szukało się w pobliskich, opuszczonych gospodarstwach czegoś do zjedzenia – dla nas marchewka z ogródka czy kawałek zostawionego przez uciekinierów chleba to był rarytas. Około 10 września Niemcy po zgromadzeniu większych sił przypuścili zmasowany atak lotniczy i artyleryjski. Niektóre nasze stanowiska ckm zostały rozbite, żołnierze gęsto ginęli. Powstało wielkie zamieszanie, a wśród żołnierzy wybuchła panika. Wielu nie wytrzymało psychicznie ataku i mimo zakazu wycofywania się, szło do Wisły i wpław chciało ją przekroczyć. Stan wody w Wiśle był wówczas bardzo niski, kto znał rzekę, mógł ją przekroczyć nawet nie umiejąc pływać, ale wielu, nie znając jej, tonęło. Ja, po otrzymaniu rozkazu, wraz grupą swoich żołnierzy wycofałem się do mostu, którego pierwsze przęsło od strony Solca zostało już rozbite i po drabinie (nie wiem, skąd ona tam się wzięła) przystawionej do drugiego przęsła wdrapaliśmy się z częścią ckm-ów na most i mimo świszczących pocisków przedostaliśmy się na prawy brzeg Wisły. Na moście już rozkładano słomę i polewano jakimś łatwopalnym płynem. Gdy znalazłem się na drugim brzegu Wisły, zrobiło mi się żal, że na lewym brzegu zostały jeszcze nasze karabiny i amunicja, bo w panice nie miał, kto tego zabrać, zresztą część żołnierzy padła. Zdecydowałem się wrócić po nie. Na ochotnika zgłosiło się dwóch czy trzech żołnierzy i poszliśmy szybko po moście z powrotem, byliśmy jakoś tak zobojętniali na pociski (to było duże ryzyko), że nie zwracaliśmy na nie większej uwagi. Znów po drabinie zeszliśmy na dół, odszukaliśmy karabiny, ja zabrałem dwie skrzynki amunicji oraz hełm po zabitym żołnierzu i tak obciążeni tą samą drogą wracaliśmy bardzo wyczerpani po już palącym się moście na prawy brzeg. Wtedy nastąpiła istna kanonada z wszelkiego rodzaju broni nieprzyjaciela jakby w akcie zemsty za niezdobyty most. A potem zapanowała cisza. W Kamieniu nastał dzień niemal pełnego spokoju i wytchnienia. Nasza linia frontu okopywała się, z drugiej strony Niemcy gromadzili siły do przypuszczenia ataku, czekali na nadejście pontonów celem przeprawy przez Wisłę. Ten drewniany most, jak już chyba wspomniałem, spaliliśmy. O świcie 13 września rozpoczęła się silna kanonada na obu stronach frontu. Strzelały karabiny maszynowe, artyleria. Nastąpiły zmasowane ataki lotnicze. W pewnym momencie jeden z pocisków artyleryjskich trafił w nasze stanowisko ckm. Stało się, poczułem gorąco w nodze, a hełm spadł mi z głowy. Stojący w pobliżu koń, służący do przewozu amunicji i ckm-ów, został zabity. Mój hełm, który zabrałem zabitemu żołnierzowi, był roztrzaskany, ale to on uratował mi życie. Sanitariusze wynieśli mnie na drogę, a stamtąd furmanką pojechaliśmy w kierunku Opola Lubelskiego. Obudziłem się nocą w szpitalu w Bełżycach, ponieważ szpital w Opolu był ewakuowany. Następnego dnia w Bełżycach byli już Niemcy. Siostry zakonne, które opiekowały się nami, zdążyły ukryć gdzieś naszą broń i mundury. Ale od śmierci uratowała mnie i innych rannych wywieszona na drzwiach sali szpitalnej kartka z napisem w języku niemiecki „tyfus plamisty”. Po częściowym wyleczeniu, gdzieś w połowie listopada, o kulach opuściłem szpital …


Koszary 15 pp w Dęblinie ( M. Przybylski z prawej)

Pan Marian Przybylski (1913-2007), po wyleczeniu z ran odniesionych podczas kampanii wrześniowej 1939r. , w czasie okupacji niemieckiej pracował jako nauczyciel w Noworąblowie, ale nie złożył broni. Prowadził działalność konspiracyjną w rejonie Karczmisk, będąc żołnierzem Armii Krajowej. Po wyzwoleniu w 1945r., wraz z żoną Heleną (absolwentką Seminarium Nauczycielskiego w Wilnie), podjął pracę nauczyciela w Szkole Powszechnej i Gimnazjum w Urzędowie, a od 1954r. aż do przejścia na emeryturę w 1973r. w liceum w Kraśniku Fabrycznym. Podziękowania składam córce Mariana Przybylskiego – Teresie Przybylskiej, która pewnego jesiennego wieczoru podczas długiej rozmowy wręczyła mi do wykorzystania w niniejszym artykule pożółkłe zapiski – wspomnienia wojenne ojca. Dołączyła do nich swoje najcenniejsze relikwie – zdjęcia, które jako ilustracje dodają autentyczności pisanemu słowu i niczym wehikuł czasu przenoszą nas w tamte dni.
Robert Woś

Download PDF